Lipiec 2017. Spełniliśmy jedno z największych marzeń – spędziliśmy parę dni naszego życia w krainie lodu i ognia. Przejechaliśmy ponad 2500 km, zobaczyliśmy pola lawy po wybuchach wulkanów, świat tysięcy wodospadów, piękne fiordy, długie rzeki, dymiące pola geotermalne i strzelające gejzery, majestatyczne kolorowe góry i przepiękne lodowce. Spacerowaliśmy po czarnych piaskach, wymijaliśmy owce wchodzące na drogę, podziwialiśmy galopujące konie po bezkresie zielonych łąk, grzaliśmy się w gorących źródłach oraz ciepłych rzekach, udało nam się też spotkać ze słodkimi maskonurami! W ciągu tych paru dni widzieliśmy tak wiele niesamowitych i pięknych miejsc, że naprawdę nie wiem od czego zacząć. Więc może standardowo – zacznijmy od początku.
Zawsze dziękuję za to, że mieszkamy w miejscu w którym do lotniska w Pyrzowicach jest niecałe pół godziny jazdy. Dziękuję też Wizz Airowi, że w ostatnich dwóch latach otworzył z tego lotniska tyle świetnych kierunków. Wśród nich w zeszłym roku pojawił się Rejkiavik (KEF). Szybka decyzja czy lecimy i… bilety już mieliśmy na mailu :) Nie bez powodu wybraliśmy lipiec – to wtedy dzień na Islandii trwa najdłużej i można go wykorzystać w 100%. Zdecydowaliśmy że wypożyczamy samochód w którym będziemy spać i oczywiście z napędem 4×4, by móc dojechać do niektórych z atrakcji. Na dwa miesiące przed wylotem zaczęliśmy ustalać trasę. Po zaznaczeniu wszystkich interesujących nas punktów na mapie zrzedła mi mina, a w głowie kotłowało się „tydzień to jednak za mało, nie damy rady”. Jednakże nie miałam racji – rozplanowaliśmy wszystko idealnie i nie odwiedziliśmy tylko jednej atrakcji przez rozładowany akumulator samochodowy (o tej historii w następnym wpisie ;)
Po piątkowym wieczornym lądowaniu na Islandii udaliśmy się prosto do hostelu w Keflaviku (B&B Keflavik Centre – klik) odespać cały tydzień pracy i przygotować się na trasę. W sobotę rano zrobiliśmy zakupy w pobliskim Bonusie i wyruszyliśmy w południe, kiedy zgodnie z ustaleniami chłopaki z Ice-Pol podstawili nam samochód pod hostel. Ahoj przygodo!
Dzień I – Złoty Krąg (Thingvellir, Strokkur&Geysir, Gullfoss), Haifoss, dojazd do Landmannalaugar (do południa następnego dnia)
Golden Circle
Wycieczkę rozpoczęliśmy od klasyki – Złoty Krąg to chyba najpopularniejszy obszar na całej wyspie, nazywany też Islandią w pigułce. W jego skład wchodzą takie atrakcje jak:
- Park Narodowy Thingvellir – ważne miejsce dla Islandczyków, gdyż w 930 roku zebrał się tu ich pierwszy parlament – jeden z najstarszych na świecie. Pod równiną stykają się płyty tektoniczne – eurazjatycka z amerykańską.
- Haukadalur z gejzerami Strokkur & Geysir – obszar geotermalny z którego się dymi i śmierdzi jajkiem :D (oczywiście nie jedyny w kraju). Natomiast to tutaj znajduje się (nieczynny) Geysir od którego wszystkie gejzery mają swoją nazwę. Jego kolega Strokkur strzela w górę co ok. 10 minut na ok. 20 metrow. Uważajcie by nie zmoknąć ;)
- Gullfoss – dwukaskadowy wodospad, którego tworzy woda z rzeki Hvitá spadająca w 32-metrową przepaść. Promienie słońca mienią się złociście w rozpryskujących na skałach kroplach, stąd nazwa wodospadu po polsku oznaczająca „złoty wodospad”. Trzeba przyznać – urodziwy jest!
Szczerze? Dobrze, że Złoty Krąg odwiedziliśmy jako pierwszy, bo wyjechałam stamtąd odrobinę… rozczarowana. Nie zrozumcie mnie źle – to są ładne obszary i ciekawe atrakcje, ale w porównaniu do całej reszty kraju Golden Circle wypada słabo. Nie jest to ta dzika Islandia którą wszyscy się zachwycają, a prędzej islandzkie Zakopane i droga nad Morskie Oko. Czasem mieliśmy wrażenie, że niektórzy trafili tutaj przez jakiś przypadek – turystów w japonkach nie brakowało! Taki tip – jeźdźcie tam na początku wycieczki, serio.
Po małym rozczarowaniu przyszedł moment na drugi islandzki wodospad (zresztą drugi najwyższy w tym kraju), który stał się też dla nas najpiękniejszym.
Haifoss
To o nim mowa. Na skraju interioru kierując się w stronę Landmannalaugar zjeżdżasz komuś na farmę i suniesz 7 km kamienistą, szutrową drogą. W międzyczasie mijasz jeden mały samochodzik z turystami i zastanawiasz się jakim cudem nie zerwali sobie zawieszenia. W końcu dojeżdżasz na miejsce, wychodzisz z samochodu i widok zapiera dech w piersiach.
Przez pół godziny byliśmy tam tylko my, deszcz i spowity lekką mgłą wodospad.
Piękno w czystej postaci.
Słowa nie przekażą mocy tego widoku, za to namiastkę obejrzycie na zdjęciach. Natomiast gdy będziecie mieli okazję zobaczenia Haifossa i sąsiedniego Granni to nie wahajcie się ani chwili. Jedźcie i nacieszcie oczy.
Byliśmy na księżycu! Jedziemy w interior – kierunek Landmannalaugar
Aby dojechać do Landmannalaugar musisz pokonać ponad 30 km drogi wewnętrznej F208 na terenie rezerwatu Fjallabak. Trasa biegnie przez wystygłą lawę. Wytrzepie Cię po tych kamieniach, poskaczesz na siedzeniu, poobijasz głową o szybę. I tak przez ponad godzinę. Za to wrażenia – niezwykłe. Księżycowe krajobrazy perły interioru w lekkim półmroku zwalały z nóg. W pewnym momencie nie wiedziałam już czy to sen czy jawa. Będąc na ziemi wylądowaliśmy na księżycu. Ekstra.
Dojechaliśmy na parking krótko po północy i od razu poszliśmy spać. W okolicy czwartej nad ranem zadzwonił budzik w postaci baranów i owieczek słodkim „Bee”. Akurat przeprawiały się przez rzeczkę w niedalekiej odległości od parkingu, niektóre przechodziły między samochodami. Fajny widok (: Przykryliśmy się kurtkami, bo zrobiło się jakoś zimno i spaliśmy jeszcze do ósmej. A po śniadaniu podreptaliśmy na spacer po okolicy kolorowych gór. Miałam też ochotę wskoczyć do ciepłych źródeł przy campingu, ale Paweł odwiódł mnie od tego pomysłu. Gdybym tam weszła pewnie za szybko bym z nich nie wyszła :P
Śnieg na górach dodawał im uroku. Było pięknie. Szkoda, że nie mieliśmy pół dnia więcej aby zdobyć chociaż wulkan Brennisteinsalda… Z jednej strony żałuję, że przyjechaliśmy tam tylko na chwilę, a z drugiej cieszę się że w ogóle byliśmy. A kiedyś wrócimy i zrobimy trekking do Thorsmork!
Zostaw komentarz